Perła z lamusa: "Świadek oskarżenia" (1957 r.)
Kiedy zabierałam się za
oglądanie „Świadka oskarżenia”, nie miałam absolutnie żadnych oczekiwań.
Zainteresowała mnie fabuła, ot, tyle. I choć nie jestem wielką sceptyczką,
jeśli chodzi o czarno-białe filmy, nie należą też one do moich ulubionych. Rozpoczynając
seans filmu nakręconego w 1957 roku, nie wiedziałam dwóch rzeczy – podstawą
scenariusza była sztuka teatralna Agaty Christie (co już zupełnie inaczej by
mnie do niego nastawiło), a rolę tytułowego świadka oskarżenia zagrała Marlena
Ditrich.
Leonard Vole zostaje oskarżony o morderstwo. Wszystko
świadczy przeciw niemu – różnica wieku między nim a ofiarą, fakt, że oczarowana
młodym mężczyzną starsza kobieta zapisała mu swój majątek, gosposia, która
tamtego feralnego wieczoru podobno słyszała jak kłócił się z jej
pracodawczynią. Jedyna osobą, która może zaświadczyć, że Leonard tego feralnego
wieczoru wrócił do domu na długo przed morderstwem, jest jego zona. Tymczasem
ona, nieoczekiwanie, zaczyna zeznawać przeciw niemu.
Nie ma znaczenia, że film ten powstał pięćdziesiąt lat
temu. Nie ma znaczenia, że jest czarno-biały. Jest po prostu fenomenalny.
Przede wszystkim genialną robotę odwalają tu Marlena Ditrich, wcielająca się w nieczułą
żonę głównego bohatera. Ta bowiem przez lwią część seansu jawi nam się jako
zblazowana Niemka, która usidliła naiwnego angielskiego jelenia, bo widziała w
tym jedyny sposób, by wydostać się z ogarniętych wojną Niemiec. Jednak, gdy
konflikt dobiegł końca, a mąż przestał spełniać jej oczekiwania, postanowiła
się go pozbyć. To taka typowa femme
fatale, której nie ufamy od pierwszych minut, jednocześnie wciąż pozostając
pod jej urokiem i podobnie jak naiwny Leonard owładnięci jej czarem.
Bezbłędny w swej roli jest także Charles Laughton, grający
adwokata oskarżonego, mężczyznę, nie potrafiącego żyć bez swojego zawodu. Mimo,
że poznajemy go w chwili, gdy wychodzi ze szpitala, świeżo po zawale serca i
jako rekonwalescent nie powinien już brać żadnych spraw kryminalnych, mając na
horyzoncie ciekawie zapowiadającą się historię, nie potrafi się oprzeć. Co też
jest źródłem jego konfliktu z pielęgniarką, panną Primsoll. To właśnie przekomarzania
między tą dwójką stanowią główne źródło komizmu i nieco rozładowują atmosferę.
Film doskonale operuje środkami wyrazu. Bawi się światłem
i cieniem (jak choćby w scenie „testu monoklem”, w której adwokat sprawdza czy
przesłuchiwane przez niego osoby mówią prawdę), proponuje nam mnogość miejsc
akcji – klaustrofobiczny niemiecki klub nocny, w którym Leonard poznaje swoją
żonę, przestronny i jasny dom zamordowanej kobiety, równie prestiżowe i duże
biuro sir Robartsa.
Ci, którzy uważają, że kino zaczęło się w latach
dziewięćdziesiątych, no może osiemdziesiątych, a „stare ramotki” zdecydowanie
nie mają im nic do zaproponowania, powinni obejrzeć „Świadka oskarżenia”. Byłam
przekonana, że na kryminałach zęby zjadłam i doskonale wiem, jak ta historia
się potoczy i jak skończy. I co? Pomyliłam się, a jakże!
Podobno nawet brytyjska rodzinę królewską, która
obejrzałam film wcześniej niż wszyscy inni, poproszono o to, by nie zdradziła
nikomu zakończenia. Taki sama komunikat pojawia się do dziś podczas towarzyszących
mu napisów końcowych. Więc i ja się dostosuję. Obejrzyjcie, dajcie się
zaskoczyć.
Komentarze
Prześlij komentarz