"Wyścig po szczęście", czyli nawet ja mam swoje granice
Wspomniałam
wam już kiedyś, że o koniach przeczytałabym każdą książkę i obejrzała każdy
film, nawet największy gniot. Dużo trzeba, by film o końskiej tematyce mi się
nie spodobał. Korzystając więc ostatnio z faktu, że jestem chora, namówiłam T.
na oglądanie „końskiego” filmu. T. kiepsko znosi kino familijne i filmy dla
młodzieży. Mówi, że jest na nie za stary. Chyba duchem, bo ja na tego typu
filmy za stara się nie czuję, trzeba tylko trochę przymknąć oko (albo oba). Tak
więc byłam chora i było mi wolno więcej niż zazwyczaj („–Chipsów mi się
chccccccce. – Dobrze, przejdę się”), namówiłam go bez litości (mimo, iż widziałam
jego minę) na seans kina familijnego.
I powiem
szczerze, że dostałam za swoje. Dawno nie widziałam tak kiepskiego rodzinnego
filmu. Fabuła oczywiście prosta jak konstrukcja cepa. Dziewczynie umiera
ojciec, dowiaduje się, że jej matka, którą miała za zmarłą, żyje (skomplikowana
intryga - tatulek zakombinował i wyszło, iż poinformowano matkę, iż dziecko
zmarło, seeeeerio?). Ta zgadza się wziąć ją pod opiekę. Zabiera córkę na
wakacje do siebie. Dziewczyna ma pomagać na rancho sympatycznego cowboya,
chłopaka matki. Na miejscu zaprzyjaźnia się z młodą klaczą imieniem Tęcza.
Zaczyna ją trenować do wyścigów kłusaków. Osiągają pierwsze sukcesy. Jest też
czarny charakter, który (a jakże) pragnie odebrać dziewczynie Tęczę. Resztę
dośpiewajcie sobie sami.
Fabuła jest
kiepska i kiepsko się też klei. Na tyle kiepsko, że aż trudno w nią uwierzyć.
Film niby o koniach, ale przez całe półtorej godziny nikt konia nie dosiada.
Niby pokazano wyścigi kłusaków, ale nie na to liczył tygrysek. Aktorstwo? Kto z
was wiedział, że Julia Roberts ma brata? Właśnie, wszystko na temat. Dialogi,
jak to w kinie familijnym. Napompowane do granic niemożliwości i górnolotne tak
okropniaście, że aż uszy więdły.
W połowie
„Wyścigu po szczęście” miałam już dość. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, bym miała
problem z obejrzeniem do końca filmu o koniach. Nigdy, aż do teraz. Prosiłam
T., żebyśmy dali spokój. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. „Nie, no coś ty,
obejrzyjmy do końca”. Ja się umęczyłam, a T. miał ubaw. Słowem, dostałam za
swoje.
Komentarze
Prześlij komentarz