"Nie krytukuj, bo się obrażę" - czyli blogerów z pisarzami spór o pietruszkę (a literatura gdzieś tam... w tle)
Blogosfera ma to do siebie, że
lubi się kłócić. Najpierw o to, kto się sprzedaje, bo pisze pochwalne laurki
szmelcu w zamian za książki, potem, że te książki dostają niewłaściwi
recenzenci, bo nie ci, którzy dobrze piszą, a ci, którzy mają statystyki. Teraz
z kolei w „środowisku” zawrzało, bo pewien pan pisarz skrytykował blogerkę za
negatywną recenzję. Jak to w takich sytuacjach bywa, racja jest po środku, tak
uważam. Bloger to czytelnik, czytelnik ma prawo wypowiedzieć się na temat
powieści i skrytykować ją, choćby to napisał w polski języka, trudny języka.
Czytelnik ma prawo uważać, że znacznie lepiej od pisarza wie, jak ów powinien
poprowadzić fabułę i akcję. Święte prawo czytelnika. Prawem pisarza jest
natomiast nie reagować i robić swoje, bo on i tylko on wie, jaki kształt
ostatecznie ma przyjąć dzieło. Może z sugestii skorzystać, nie musi. Autor ma
również prawo oburzyć się na recenzenta i w duchu pomyśleć sobie: „A co ty tam
wiesz, kretynie jeden!?”. To jego niezbywalny przywilej. Czy ma się prawo na
czytelnika obrażać lub jeszcze gorzej, obrażać go? Absolutnie nie. Ma prawo się
wkurzyć w duchu, a potem powinien odetchnąć, jeśli musi, walnąć sobie głębszego
(albo kilka, bo świat od razu będzie piękniejszy) i dalej robić swoje. Wierzcie
mi, wiem o czym mówię. Jestem w tej (nie)szczęśliwej sytuacji, że przytrafiły
mi się oba przypadki. Obrażono się na mnie za recenzję, bo „co ja tam wiem, na
pewno zazdroszczę, bo mnie się nie udało, gdyż jestem beznadziejna”, ale też
obrażano mnie, bo temu czy tamtemu Czytelnikowi nie spodobała się konstrukcja
mojego bohatera czy samej powieści – „co to są niby te <<drobne
uwagi>>?”. Pewnie można w tym momencie wysunąć argument ciężki niczym
wystrzał z armaty – „zapłaciła za wydanie swojej książki, więc na pewno jest
grafomanką”. Tak, biję się w pierś, skorzystałam z usług wydawnictwa self
publishingowego. Miałam dwadzieścia lat i wydawało mi się, że zawojuję świat.
Dziś jestem mądrzejsza i już bym tego nie zrobiła. Ale to wcale nie znaczy, że
napisałam złą książkę czy źle piszę. Może nie mam szczęścia, a może
rzeczywiście zbywa mi na talencie. Czas pokaże lub z czasem się okaże, co robię
nie tak. Może rzeczywiście same historie są do dupy. Ale z drugiej strony
wciska się ludziom takie gówna, na które szkoda papieru (nawet toaletowego),
twierdząc, że to perfuma, iż kto wie, może jest dla mnie jeszcze nadzieja.
Podsumowując, czytelnik ma prawo krytykować pisarza, pisarz ma prawo krytykować
blogera. Bowiem argument „nie podoba ci się, nie czytaj” jest zupełnie
nietrafiony. Każdy, kto ma odwagę wyrażać swoją opinię, ma obowiązek
przygotować się na tejże krytykę. Podobnie każdy, kto jest twórcą, musi być
gotowy na to, że dzieło nie każdemu przypadnie do gustu.
Przydługi
wstęp, a tak naprawdę chciałam pisać o zupełnie czym innym. Pisarz krytykując
blogerkę, podał przepis, jak powinna wyglądać prawidłowa recenzja. Bardzo mnie
tenże zainteresował. Twórca wskazał między innymi, iż recenzja powinna osadzać
dzieło w kontekście, podawać odwołania, inspiracje, dzieła o podobnej tematyce.
Powinna problematyzować. Wszystko pięknie. Wypada tylko przyklasnąć. Tylko,
moim zdaniem, tu pojawia się problem zasadniczej natury. Tak to się można bawić
z Cortazarem i Marqezem, Lessing i Murakamim, z Beckettem, Szymborską i Woolf.
Ale blogerzy recenzują literaturę popularną (tę, do której profesjonalny
recenzent raczej się nie zniża, by przypomnieć argument, że bloger to nie
recenzent, gdyż wykształcenia nie posiada). Ja się pytam, czy ja znajdę w
literaturze popularnej strumień świadomości, narratora autorialnego,
symultanizm? Przypuszczam, że wątpię. Oj nie, przepraszam, raz mi się zdarzyło
użyć ostatniego z wymienionych terminów, recenzując „Pierwsze prawo magii”
Terry’ego Goodkinda ( dla niewtajemniczonych w te arkana magii – symultanizm, w
uproszczeniu – termin literacki określający zabieg, gdy akcja dzieje się w
dwóch miejscach jednocześnie i narrator przerywa opowieść o jednych bohaterach,
by „przeskoczyć” do innych). Jasne, można pokusić się o odwołania. Taki Ćwiek w
„Chłopcach” odwołuje się do „Piotrusia Pana”. Jasne jak słońce, a może
jaśniejsze. Teraz można wskazać, co opowieść Ćwieka z Jamesa Barry’ego czepie,
co przeinacza. Pewnie, można się tak pobawić, literacko zabłysnąć, tyle, że
recenzent (bloger?) sam się wtedy zbłaźni. Dlaczego? Ano, toż się pan Ćwiek w
posłowiu do rzeczonych „Chłopców” przyznaje, że „Piotrusia Pana” nie czytał.
Czy się więc recenzent nie wygłupi, dokonując owego porównania? Od Ćwieka
przechodzimy gładko do następnego problemu. Wypada wskazać dzieła podobne,
poruszające tę samą kwestię, ect. Posłużmy się dalej przykładem „Chłopców”. Czy
trafionym będzie porównanie, że Ćwiek jest podobny do Bułhakowa, bo jeden z
bohaterów jego książki ma czarnego kota i również Behemot w „Mistrzu i
Małgorzacie” był czarny? Ponownie pudło. I taki recenzent się wygłupi. Można
błyskać talentem, można być erudytą porównań, ale nie ma chyba nic gorszego, niż
doszukiwanie się w książce na siłę tego, czego w niej nie ma. Nie można stawiać
na piedestale i nobilitować powieści, które służą li i jedynie rozrywce. Jeśli
kontekst będzie, jeśli porównania się znajdą, pięknie, napiszę o nich w swojej
recenzji. Jeśli nie i Salomon z pustego nie naleje.
Na
koniec zadam więc pytanie, które nasunęła mi cała ta okołoblogowa dyskusja:
powiedzcie mi, jak dobrze recenzować literaturę popularną, a jestem gotowa
recenzować wedle wzoru. A kto wynajdzie receptę właściwą, temu proponuję
przyznać Nobla w dziedzinie literatury.
Ja mam dwie powieści na koncie. Pierwszą próbowałam wydać, bardzo chciałam zobaczyć ją w druku, ale skończyło się na self-pub. w wydawnictwie wydającym e-booki (czyli równie dobrze, mogę znajomym rozsyłać pdfy). Drugą napisałam rok temu, rozesłałam do 2-3 wydawnictw, ale już nie mam serca do tego: nie interesuje mnie wyłożenie 5 tysi; zwłaszcza od kiedy przeczytałam, że poważne wydawnictwa płaca pisarzom, a nie odwrotnie. Czy jestem grafomanką? Przypuszczam, że po części tak, ale część pisarzy tez tak ma, ale mają dobra korektę i duże szczęście.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy pisałam (chyba w którym z komentarzy), że ja też jestem bibliotekarką:)
Co do całej sprawy z wiadomym pisarzem, to mam swoje własne zdanie na ten temat i jest ono chyba zgodne ze zdaniem większości blogerek (blogerów).
Setna Strono - moim zdaniem każdy ma prawo do własnego zdania, byle było wyrażane bez obrażania kogokolwiek. Na to się nie godzę. Co do "samowydawania" - zapłacić można, tylko po co? Reklamy nikt nie zapewni, a przecież to ona jest dźwignią handlu. Książkę można wydać, ale sprzedać ją to zupełnie inna sprawa. Teraz już to wiem. Przy pierwszej powieści czołowe wydawnictwo zajmujące się wydawaniem fantastyki w Polsce odpowiedziało mi: "dlaczego to musi być o wampirach? Proszę nam wysłać następną książkę". Z następną próbowałam. Jedni nie odpowiedzieli wcale, inni odpowiedzieli, że debiutanci ich nie interesują, jeszcze inni, że do 2016 plan wydawniczy mają zamknięty. Tak, czy inaczej, za grafomankę się nie uważam. A traktowanie mnie w ten sposób przez prawdziwych pisarzy, tylko dlatego, że miałam mniej szczęścia niż oni, uważam za krzywdzące. Nikt mojego tekstu nie czytał, ale każdy ma mnie za grafomankę. Jak miło ;/. Gdy tymczasem owi prawdziwy pisarze... Niektórzy z nich to dopiero grafomani. Tyle, że im się powiodło, trafili na właściwy moment. A dziś wydawcy wmawiają im, że są genialni, bo nie zarzyna się przecież krowy znoszącej złotej jajka, prawda?
OdpowiedzUsuń