O uczuciach bez przesady?
„Gargulec”
jest debiutem literackim Andrew Davidsona. To opowieść o miłości sięgającej
poza granice czasu i przestrzeni. Brzmi jak bał, prawda? Czy tak jest
rzeczywiście, można się przekonać tylko podczas lektury.
Główny bohater książki to bawidamek,
który na skutek nieszczęśliwego wypadku zostaje poparzony i na długie miesiące
trafia do szpitala. Tam odnajduje go Marianne Engel, rzeźbiarka, sądząca, że
żyje już ponad 700 lat, a poparzony jest kolejnym wcieleniem jej ukochanego.
Ekscentryczna rzeźbiarka gargulców zaczyna opowiadać mężczyźnie o ich wspólnym życiu
w XIV wiecznej Moguncji. Według jej relacji, była zakonniczą w osławionym
niemieckim klasztorze Engelthal. On natomiast miał być najemnikiem, który
trafił tam poparzony, niemal bez szans na przeżycie.
W „Gargulcu” wyczuwa się solidną
literacką robotę. Andrew Davidson wiele miesięcy spędził nad analizowaniem
tekstów źródłowych, przygotowując się do realizacji własnych zamierzeń. Nic
dziwnego, że opisane przez niego życie klasztorne, czy praca w skryptorium nad
przepisywaniem tekstów tchną autentycznością. Te fragmenty tekstu Davidsona
mają w sobie moc i magię „Imienia róży” Umberto Eco.
Zarówno część historyczna, jak i ta
dziejąca się współcześnie na oddziale oparzeniowym są podbudowane solidną
wiedzą teoretyczną i naprawdę interesujące. Pozostałe fragmenty to halucynacje
głównego bohatera, mocno związane z „Piekłem” Dantego. Nasz bezimienny bohater,
niczym włoski poeta, wybiera się w wędrówkę po wszystkich kręgach własnego
piekła, by odrodzić się jako nowy człowiek. Te fragmenty powieści są niestety
nudne i mocno naciągane.
„Gargulec” przepełniony jest
literackimi nawiązanymi oraz średniowiecznymi wierzeniami połączonymi powracającymi
motywami (grot strzały, oczyszczenie przez ogień, gargulec). Chciałby zapewne
pretendować do czegoś więcej, niż jest w rzeczywistości. Chciałby być powieścią
z nutką tajemnicy. Historią człowieka, który poprzez swoje traumatyczne
doświadczenie utraty własnego piękna, poprzez stanie się tytułowym, powstałym w
ogniu „gargulcem”, musi przedefiniować siebie i odkrywa, że to, co do tej pory
cenił, jest w rzeczywistości mało ważne. Pragnie być historią rzeźbiarki chorej
na schizofrenię, w której opowieść jednocześnie chcemy i nie możemy wierzyć. Mimo
tego, powieść Andrew Davidsona to tylko i wyłącznie kilka wyświechtanych,
górnolotnych historii miłosnych, które występują w takim natężeniu, że w pewnym
momencie zaczynają denerwować. Niestety, mimo że chcielibyśmy wierzyć, iż jest
inaczej, to wszyscy zdajemy sobie sprawę, że ludzie tak nie kochają. Nie w ten
sposób, nie tak mocno, tak bezwarunkowo.
Mimo intelektualnej otoczki, to właśnie miłość jest tematem przewodnim „Gargulca”.
Miłość w czasach zarazy, miłość zakazana, miłość homoseksualna, miłość silniejsza
od śmierci. Z powodu tego natężenia, powieść staje się w pewnym momencie ciężkostrawna.
Wyczuwa się, że „Gargulec” to
książka, której autor poświęcił sporo czasu. Gdy się jednak dobrze przyjrzeć,
okazuje się ona jedynie romansem. Ubranym w historyczny płaszczyk, dobrze
napisanym, ale mimo wszystko romansem, napełnionym nieznośnie patetycznymi
frazesami o uczuciu, które istnieje tylko w literaturze.
Może w czasie urlopu przeczytam :)
OdpowiedzUsuń