Tanie romansidło czy ponadczasowa historia miłosna?



„Zanim się pojawiłeś” to najpopularniejsza w ostatnim czasie pozycja – zarówno książkowa, jak i filmowa. Za sprawą ekranizacji z Emilią Clarke i Samem Claflinem oraz licznych reklam na bilbordach, w internecie i telewizji, wróciła też swoista moda na książkę Jojo Moyes.
            „Zanim się pojawiłeś” to historia Lou Clark, dziewczyny z małego miasteczka, która nie ma większych potrzeb ani życiowych aspiracji. Pracuje w kawiarni, popołudnia spędza z chłopakiem.  Jedyna ekstrawagancja, na jaką sobie pozwala, to naprawdę odjechane stroje. Tak jest do czasu, gdy traci pracę. Zmuszona przez względy finansowe, zatrudnia się jako opiekunka niepełnosprawnego. Ma dotrzymywać towarzystwa Willowi, trzydziestopięciolatkowi, który w skutek wypadku uległ porażaniu rdzenia kręgowego i może jedynie poruszać głową. Początkowo Lou nie odnajduje się w tej pracy. Jej podopieczny jest niemiły, a każdy dzień z nim to udręka. Nastawienie dziewczyny zmienia się, gdy dowiaduje się, ze została zatrudniona, by zmienić podejście Willa do życia. Ma pół roku na to, by przekonać go, że nie warto poddawać się eutanazji.
            W zasadzie podchodziłam do książki Jojo Moyes bez żadnych oczekiwań, przekonana, że oto mam do czynienia z typową pozycją „dla kucharek”. Muszę przyznać, że pod pewnymi względami miło się rozczarowałam. Główna bohaterka nie wzbudziła w pełni mojej sympatii – przy całym swoim uroku, dyskrecji i zaangażowaniu, pozostaje jednak głupiutka, naiwna i małomiasteczkowa (dwudziestosześciolatka, która nie potrafi obsługiwać komputera, nigdy wcześniej nie oglądała filmów z napisami…). Jej relacja z Willem też nie do końca mi się podoba. Oto znalazł sobie plastelinę do kształtowania – to przeczytaj, tamto obejrzyj. Z jednej strony jego chęć pokazania Lou możliwości, które ją otaczają, jest zupełnie zrozumiała, z drugiej serce mi się buntowało na tę próbę odmiany czyjegoś życia. Oto spędzanie życia na czytaniu i oglądaniu filmów nie jest fajne, należy żyć inaczej, niby „pełniej”, bo ktoś tak mówi. Jeśli nasze życie nam odpowiada, to kto ma prawo dyktować nam, że mamy żyć inaczej? No i te pieniądze. Dlaczego on zawsze musi być bogaty, ona biedna, by mógł jej w testamencie zapisać kupę kasiory? Dlaczego mnie nikt nie chce zapisać kupy kasiory w testamencie, ja się pytam? 

            Z drugiej strony poczułam się przez tę powieść pozytywnie zaskoczona. Przede wszystkim nie jest cukierkowa. Mamy tu w całej krasie ukazane, co to znaczy, żyć na co dzień z osobą niepełnosprawną. Jakie to potrafi być trudne i wymagające. Jakie niedogodności mogą nas spotkać. Autorka ewidentnie odrobiła lekcje w tym zakresie i należą jej się oklaski. Podoba mi się również zakończenie. Wiem, że wielu z Was się z nim nie zgodzi, wejdą w grę zasady etyczne. Uważam jednak, że powieść kończy się dokładnie tak, jak powinna. Z szacunkiem dla myśli i uczuć drugiej osoby, dla jej decyzji. No i wreszcie. Narracja. Zupełnie nie z książki dla kucharek. Choć większość powieści napisana jest z perspektywy Lou, pojawiają się także głosy innych postaci. Rozdział poświęcono Willowi, jego matce, ojcu, rehabilitantowi, Nathanowi, siostrze Lou, Katrinie. Pozwalają nam one spojrzeć na sprawę z różnych punktów widzenia. 
  Wreszcie film. Scenariusz napisała sama Jojo Moyes, więc nic dziwnego, że jest niemal książkową kalką (poza pominięciem kilku wątków, ale to normalne). Świetnie dobrani głowni aktorzy. Emilia Clarke (nawet bez smoków) jest kwintesencją Lou ze swoimi ruchami, minami i coraz dziwaczniejszymi strojami w każdej scenie. Jeśli do czegoś można się przyczepić, to do faktu, że książkowa Lou to normalna dziewczyna. Ubiera się w lumpeksach i na ważne okazje ma jedną sukienkę. Zatem w tej samej idzie na koncert do filharmonii i wesele. Emilia Clarke natomiast w każdej scenie filmu prezentuje nam całkiem inny strój. Ot, drobiazg, ale… Sam Claflin jest odpowiednio melancholijno-ironiczny. Do tego dołóżmy piękne kolory i krajobrazy miłe dla oka, dobrą muzykę. Wreszcie ruiny zamku w tle. Przyjemnie się na to patrzy.
       
     Spotkałam się ze stwierdzeniem, że każde pokolenie ma swoje love story. Na seans „Zanim się pojawiłeś” zaciągnęłam biednego T. Na pół godziny przed końcem filmu byłam już w stanie rozróżnić trzy różne kobiece szlochy i pociągania nosem. Gdy się skończył, zapalono światła, wstałam i odwróciłam się do tyłu. Trzy czwarte sali stanowiły zaryczane kobiety w różnym wieku. Aż dziw brał, że z góry nie spłynął ku nam potok łez. T. spojrzał na to wszystko i stwierdził: „Chyba powinienem się z tobą rozstać, bo się nie wzruszasz, strasznie nieczuła jesteś”. Więc pamiętajcie, oto film, na którym w dobrym tonie jest się wzruszyć! Poza tym, która po tym filmie nie kupi sobie rajstop w żółto-czarne paski, niech pierwsza rzuci kamieniem.   

Komentarze

  1. Film i książka przede mną, ale opinie są dobre, więc zobaczę. Na "Titanicu" też nie płakałam jako jedna z nielicznych ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej