Sprzątaczki i ryby głosu nie mają
Bardzo często zdarza się,
że na kanwie dobrze sprzedających się powieści powstają szybko adaptacje
filmowe. Przykłady przeniesień literatury na duży ekran, lepszych i gorszych,
można mnożyć. Dużo rzadszy jest przypadek, gdy to film staje się podstawą do napisania
książki. Tak stało się choćby ze „Stowarzyszeniem umarłych poetów”, a także
z wydanym w tym roku przez oficynę Zysk i S-ka, „Kształtem wody”.
Za reżyserię filmu „Kształt wody” Guillermo del Toro otrzymał
Oscara. Film dostał też statuetkę za muzykę i scenografię. Akademicy uznali
dzieło del Toro za najlepszy obraz roku. Ale czy książka, autonomiczne w końcu
dzieło, broni się w oderwaniu od sukcesu filmu? Na to pytanie postaram się,
również samej sobie, bo zastanawiam się nad tą kwestią już od kilku dni,
odpowiedzieć.
Życie Elisy Esposito nie należy do ekscytujących. Mieszka nad
starym, podupadającym kinem. Każdej nocy wyrusza na swoją zmianę w kompleksie
badawczym Occam. Ale i tam nie robi nic interesującego. Ponieważ jest niemą
sierotą, jedyna „kariera”, na jaką może w życiu liczyć, to zawód sprzątaczki.
Jednak pewnego dnia do kompleksu zostaje przywieziony tajemniczy obiekt. Elisa
poznaje go podczas sprzątania. I tak między nią a potworem będącym
skrzyżowaniem człowieka z rybą, rodzi się nić porozumienia.
Rozumiem, że to miała być baśń, która serwując nam historię
miłości niemej kobiety z tajemniczą człekokształtną istotą, tak naprawdę
proponuje moralitet o wykluczeniu i odrzuceniu. O tym, co znaczy być innym.
„Normalne” społeczeństwo wyklucza cię, bo jesteś „inny”. Nieważne, czy jesteś
potworem z amazońskiej rzeki, niemą sprzątaczką, gejem, któremu skłonności
złamały karierę czy czarnoskórą kobietą w Ameryce lat sześćdziesiątych. Jesteś
inny, a więc gorszy. Rozumiem, że to również historia o okropnościach wojny,
które porządnych ludzi czynią bestiami. Bo przecież ten, który według
społeczeństwa jest tu najnormalniejszy – biały heteroseksualny mężczyzna,
wojskowy, patriota – okazuje się tak naprawdę największym potworem. Rozumiem,
że jest to też opowieść o przebudzeniu się. O tym, jak wszystkie bohaterki tej
historii przeistaczają się z ofiary we władczynie własnego życia. Rozumiem to
wszystko i doceniam. Naprawdę.
Bardzo podobały mi się też wszystkie odwołania do dawnego
Hollywood lat trzydziestych, czterdziestych, pięćdziesiątych i do muzyki
tamtego okresu, która jest zresztą w powieści często przywoływana. Widać tu
ogromną miłość twórców do materiału źródłowego. To też jest fajne. I rysunki,
przepiękne, przykuwające uwagę szkice, nadające tej publikacji pewnego
nieuchwytnego czaru.
A jednak wszystko, co w tej historii doceniam, ginie pod tym,
co szalenie mnie denerwuje. Przede wszystkim ten zupełnie nierealistyczny
romans. Rozumiem, że można poczuć… hmmm… nić porozumienia i litość dla istoty,
która jest podobnie jak my zniewolona, ale kto normalny pcha się za czerwoną
linię oznaczającą „niebezpieczeństwo” dzień po tym, jak sprzątało się
pomieszczenie z odciętych palców, które oderwało to, co się za rzeczoną linią
znajduje? Elisa postępuje nieracjonalnie. I głupio. I natychmiast łapie kontakt
ze stworzeniem. Gdyby to zostało opisane nieco inaczej, choćby poprzez
oswajanie… A nie, dwa spotkania, w tym jedno z odciętymi palcami w tle i rodzi
się wielka miłość. No nie. Po prostu nie. Kobieta przychodzi i zaczyna
poczwarze migać słowo „jajko”, nawet nie mając pojęcia, że to istota rozumna.
Po drugie narracja. Owszem, miała być poetycka i chwilami
taka bywa, ale częściej jest po prostu przeszarżowana, a przez to napuszona i
pompatyczna. To, co miało być liryczne, staje się mądrościami rodem z
twórczości Coelho. Okropność. Dawno nie irytował mnie tak bardzo styl czytanej
powieści.
„Kształt wody” ma elementy, które czynią tę historię całkiem
niezłą. Ma elementy, które czynią tę historię niestrawną. Złapałam się na
myśli, że podobałby mi się znacznie bardziej, gdyby nie był opowieścią o
kobiecie i o potworze, ale o trzech silnych kobietach radzących sobie z
nieprzychylną rzeczywistością – o Elisie, Zeldzie i Lanie. Gdyby z niej wyciąć
potwora, niczego by nie straciła. A może nawet by zyskała.
Do książki mnie nie szczególnie ciągnie - widziałam film i choć go lubię to wersja papierowa do mnie nie przemawia. W każdym razie i film zbiera krytykę za romans kojarzący się z zoofilią. Ja z jednej strony to rozumiem, z drugiej... mnie po prostu kupiła baśniowość, którą widziałam na ekranie. To bardzo prosta historia, którą miło się ogląda. No i bądź co bądź cieszę się, że stosunkowo niewielki film fantastyczny (bo czy to fantasy, czy SF w sumie trudno powiedzieć), nie będący częścią wielkiej serii zdobył Oscara. To naprawdę sporo znaczy dla gatunku.
OdpowiedzUsuń