Ralph demoluje świat Disneya
Pierwsza część „Rapha
Demolki” nie była jakąś wybitną bajką. Mimo wszystko była to zgrabnie
skonstruowana historyjka o przyjaźni i walce z przeciwnościami w celu
realizowania własnych marzeń. Była to też opowieść o tym, że myślenie
stereotypowe nikomu nie służy, a wielki i burkliwy mięśniak może pomóc małej
słodkiej dziewczynce w wygraniu wyścigu samochodowego, bo przecież, jeżeli się
dobrze zastanowić, nie ma nic dziwnego w nawiązywaniu przyjaznych relacji z
drugą osobą. Tamten film bazował na nostalgii do gier automatowych.
Kiedy wyszedł trailer drugiej części,
wyglądało to wszystko świetnie, jakby Ralph i Wandzia weszli do Disneylandu,
ale nie takiego udawanego, w którym wszyscy wiemy, że to tylko konwencja, taka
gra z naszymi marzeniami, park rozrywki sprzedający zadowolenie, a do
prawdziwego świata wykreowanego przez Walta Disneya. Im dalej jednak w las, tym
bardziej okazuje się, że Disney niszczy w tym filmie tak pracowicie tworzoną
przez siebie magię. Ale po kolei.
Fabuła jest prosta. Wandzię coraz
bardziej nudzą codzienne wyścigi tą samą trasą, dlatego Ralph buduje dla niej
nowy tor. Wyczyny młodej cyklistki sprawiają, że zniszczeniu ulega kierownica
automatu. Ralph i Wanda muszą udać się w odmęty Internetów, by rzeczoną
kierownicę zakupić na e-bayu.
Z
nową odsłoną przygód Rapha i Wandzi łączą mnie w zasadzie uczucia bardzo
ambiwalentne. Z jednej strony serce każdego fana popkultury musi radować się,
gdy widzi w jednym filmie wszystkie księżniczki Disneya pospołu ratujące „dorodnego
samca”, przebrane w dresy i rozprawiające o tym, że źródłem problemów w ich
życiu jest przekonanie społeczeństwa, iż musi przybyć książę i je uratować. Gdy
taki osobnik widzi pikselowego Stana Lee, Szturmowców i Grampy Cata musi się
przecież uśmiechnąć. Jeśli chodzi o budowanie świata przedstawionego, film
radzi sobie naprawdę świetnie. Pokazanie mechanizmu internetowych zakupów, przekserowań
do stron czy tweedowych ptaszków nie mogło nie wywołać uśmiechu. A
wyszukiwarka? Od dziś mam ochotę mówić Google’owi „dziękuję” za każdą wyszukaną
informację, tak sugestywny był obraz pokazany w bajce.
Ale teraz zastanówmy się, jaki przekaz
niesie ze sobą „Ralph Demolka w Internecie”. Okazuje się, że mina zupełnie nam
zrzednie. Mnie przynamniej zrzedła. Sposób, w jaki Raph próbuje zarobić
pieniądze dla Dzidki, pokazuje jak łatwo jest manipulować człowiekiem i jak
ogromnym pożeraczem czasu jest tak naprawdę Internet. Jak bezsensownie
marnujemy kolejne minuty na klikanie w bzdurne filmiki o kotkach, kozach,
płozach i grzybach na ścianach. Historia Rapha udowadnia, że nie trafiają do
nas treści wartościowe, a to co „klikalne”, modne (już nawet nie w tej
godzinie, a w tej minucie). Liczą się tylko kolejne serduszka. I jasne, nie mam
tu zamiaru nawoływać, byśmy wszyscy odeszli od komputerów i pobiegli na łąkę,
bo pewne zmiany w nas, w społeczeństwie, w którym żyjemy, zaszły już
nieodwracalnie, ale po obejrzeniu Rapha może warto zastanowić się, czy czasem
nie nazbyt łatwo klikamy, poświęcając nasz czas słodkim kociakom i ryczącym
kózkom.
Druga sprawa są w filmie wątki, nad
którymi nie można przejść obojętnie, w końcu jest to historia dla dzieci. Mój
seans miał miejsce w ferie. Połowa sali pełna. Rodzice z dziećmi. Niektóre sześcio-,
inne ośmio-, jeszcze inne dziesięcio-, czy dwunastoletnie. A tymczasem bohaterowie
w jednej ze scen piją piwo (rzecz jasna obowiązkowy bek, bo a jakże), w innej
planują kradzież, z której rezygnują tylko dlatego, że została udaremniona. W
jeszcze innej z kolei Wandzia przeżywa, że chciałaby przenieść się do gry o
nazwie „Spaliny i krew”, w której w niewielkim stopniu, ale jednak, gloryfikuje
się przemoc. I jasne, może autoparodia i jest w cenie. Może to i fajnie, że
Disney zdobył się na naśmiewanie z samego siebie, ale jakoś wolę, gdy robi to
ubierając księżniczki w dresy, niż gdy Wandelopa, parodiując scenę z „Pocahontas”,
śpiewa o spalinach i krwi.
„Raph Demolka w Internecie” miał dać nam
masę frajdy z wkroczenia do świata wszystkich marek Disneya. Świata, gdzie ramię
w ramię może stanąć Kapitan Ameryka z Meridą, a Śnieżka biadoli, że znów musi ściskać
jakąś dziewczynkę biorącą udział w quizie: „Która z Disneyowskich księżniczek
najbardziej nadaje się na twoją przyjaciółkę?”. Tymczasem, paradoksalnie,
zamiast bawić obnażył wszystkie niedoskonałości internetowego wszechświata.
Pokazał w jakim internetowym plastiku na co dzień toniemy, zupełnie już ten
fakt lekceważąc. Może to i jeszcze świat Disneya, ale Disneya bezdusznego
koncernu do zarabiania kasy, nie faceta, który zaczynał przy chyboczącym się
stole kreślarskim, z rysunkiem myszki w kieszeni, a jedyne, co posiadał, to
długi i własne marzenia. Disney znalazł się już lata świetle od Disneya. Tak
daleko, że nawet Sokół Milenium nie przeleci tej odległości.
Rzeczywiście, świat jest wykreowany przednio, ale sama fabuła jest taka trochę... nudnawa? Jedno co mi się podobało, to zakończenie [spoiler alert!] - byłam przekonana, że Vandelopa wróci z Ralphem do swojej gry, bo zrozumie, że to jest świat, do którego należy, i porzuci swoje marzenia (vide Vaiana/Moana) - tymczasem bardzo ucieszyło mnie, że jednak została w "Spalinach i krwi", a Ralph się z tym pogodził. Trochę jak rodzice, którzy po wielu fochach i problemach akceptują, że dziecko wyjechało do pracy za granicę zamiast pójść na prawo ;)
OdpowiedzUsuń