Fragment "Klubu Czarownic"


fot. M. Szeląg
W kwietniu obchodzą urodziny dwie bardzo ważne dla mnie wspaniałe Osoby. Jedna z nich, która w przeciwieństwie do większości pozostałych bliskich mi Osób, czyta i zna moje teksty, poradziła mi pewnego dnia podczas rozmowy: „Pokaż im Czarownice!”, jednocześnie wyraźnie zaznaczając: „Ale Malinę, bo jest lepsza, nie Krzysztofa, bo ta wymaga jeszcze dopracowania”. Trzeba Wam wiedzieć, że bliska Osoba ma tendencję do tytułowania moich powieści imionami bohaterów. Co tam właściwe tytuły, bohaterowie się liczą. Na Klub Czarownic składają się zatem zdaniem bliskiej Osoby: Krzysztof, Malina i hmmm, ta nieukończona to może Michał? Co sądzisz, bliska Osobo? Zatem, by dodatkowo uczcić urodziny bliskich Osób, postanowiłam zaprezentować Wam fragment powieści Sztuka latania (częściej nazywanej jednak Maliną). Jest to fragment opisujący pierwszą randkę Maliny i Janka, pary głównych bohaterów. Takich trochę ekscentryków-dziwadeł. Czym ta powieść różni się od poprzednich? Ano choćby tym, że jest w 100 % obyczajowa. Żadnych tam wampirów, wilkołaków i walki dobra za złem. Nic w tym guście. Obok widzicie moją wizję okładki do Krzysztofa, jakby to powiedziała bliska Osoba. Zainteresowanym życzę miłej lektury.


 Sądzą, że skoro nie / znali się wcześniej, /nic miedzy nimi nigdy się nie działo. /A co na to/ ulice, schody, korytarze,/na których mogli się od dawna mijać?(…) Bardzo by ich zdziwiło,/ że od dłuższego już czasu/ bawił się nimi przypadek./ Jeszcze nie całkiem gotów/ zamienić się dla nich w los,(…) Każdy przecież początek/ to tylko ciąg dalszy,/ a księga zdarzeń/ zawsze otwarta w połowie.
Wisława Szymborska, Miłość od pierwszego wejrzenia


     
Malina szła wolnym krokiem. Pizzeria, w której byli umówieni znajdowała się pięć minut szybkiego marszu od miejsca jej zamieszkania. Stawiała krok za krokiem i nie wierzyła, że to robi. Weszła do pizzerii i zajęła stolik. Podobno miał ją rozpoznać, więc jeśli już jest, zapewne podejdzie. Zdjęła płaszcz i powiesiła go na wieszaku. Usiadła. Kelner przyniósł kartę, ale na razie zamówiła tylko sok pomarańczowy. Czekała.
- Witaj.
Drgnęła i podniosła wzrok. Po drugiej stronie stołu stał wysoki, szczupły chłopak w powyciąganym jasnym swetrze i dżinsach. Wzrok przykuwały przede wszystkim jego włosy – czarne kędziorki, trochę jak u baranka. Przyszło jej do głowy, że Sissi z całą pewnością zaliczyłaby go do grona kawaii, słodziutki. Chłopak zajął miejsce po drugiej stronie stołu.
- Miło się w końcu spotkać – stwierdził.
Nie odpowiedziała. Zaległa między nimi ciężka i niezręczna cisza. Malina ukradkiem spojrzała na drzwi. Spokojnie, tylko spokojnie. Nie zabije jej przecież w pizzerii pełnej ludzi. Będzie w większym niebezpieczeństwie, jeśli wyjdzie. Ukradkiem sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej telefon, który położyła na kolanach. Ale potem pomyślała, że jednak jest idiotką. Sama się z nim umówiła. Nikt jej przecież nie zmuszał. Wtedy jakoś nie myślała o tym, że mógłby jej coś zrobić. I dobrze, teraz też nie będzie o tym myśleć. Przyszedł kelner.
- Wybieraj, proszę.
Przełknęła ślinę i dokonała wyboru. Grunt to dobra mina, nawet do najgorszej gry. Gdy kelner odszedł, chłopak spojrzał na nią i stwierdził:
- Linia siedemdziesiąt jeden, przystanek koło zamku. Dwa razy w tygodniu, w środę i piątek, wsiadasz w ten autobus o piętnastej cztery. Zawsze siadasz tyłem do kierunku jazdy. Wyciągasz książkę lub patrzysz w okno. Książki, które wozisz oraz przystanek sugerują, że studiujesz polonistykę. Siadanie tyłem do kierunku jazdy pozwala wyciągnąć wnioski, że nie cierpisz na chorobę lokomocyjną.
Malina czuła, że ręce złożone na kolanach drgają. Czego chciał od niej ten dziwny chłopak? Śledził ją? Czy mógł chcieć ją skrzywdzić? Zdawał się jednak nie zauważać, że ukradkiem spogląda na telefon.
- Siedemnastego października wsiadłaś do autobusu i niemal całą drogę płakałaś.
Nie. Koniec. Dość. Po plecach przebieg jej dreszcz.
- Śledzisz mnie? – zapytała, czując, że jej głos zmienił barwę pod wpływem stresu.
Chłopak zaśmiał się.
- Nie, tylko obserwuję. Mam pamięć do twarzy. A nie co dzień jakaś studentka polonistyki wsiada do autobusu, dźwigając przed sobą siedemnaście książek i płacząc jak bóbr. Co się stało tamtego dnia?
Malina jeszcze raz zerknęła na telefon. Czuła, że się dusi. Musi stamtąd wyjść. Zmienić godziny powrotów i najlepiej autobus.
- Słuchaj… - powiedziała – bardzo cię przepraszam, ale wchodzisz tu, zaczynasz mi opowiadać niestworzone rzeczy na mój własny temat, które sprawiają, że dostaję gęsiej skórki…
Kelner właśnie przyniósł pizzę. Widząc jednak, że sytuacja przy stole jest więcej niż nieciekawa, natychmiast się zmył, nie licząc już nawet w duchu na napiwek.
- Chcesz wyjść – zauważył. Po raz pierwszy przeniósł wzrok z niej na coś innego. Spojrzał ponad jej ramieniem na ścianę.
Pokręciła głową. Oszalała, naprawdę oszalała. Jeszcze sekundę temu, była pewna, że chce wyjść. A teraz dałaby głowę, że jest mu przykro.
- Nie chciałem cię przestraszyć. Nie wiedziałem, nie byłem pewien, jak mam się z tobą dogadać.
Zrobiła wielkie oczy.
- Czyżbym miała czułki?
Znów przeniósł wzrok ze ściany ponad jej ramieniem na jej twarz. Miał duże, niebieskie oczy.
- Nie, nie – powiedział, machając rekami. – Po prostu wydawało mi się, że patrzysz na świat inaczej…
Wolała nie drążyć tego tematu. Nie odważyła się jednak sięgnąć po kawałek pizzy. To by znaczyło, że utknie tu na tak długo, ile wymaga zjedzenie go. Póki nic sobie nie nałoży, może wyjść.
- A ty jesteś…
Klepnął się dłonią w czoło, co sprawiło, że podskoczyła ze strachu. Spojrzała na zegarek. Dwadzieścia pięć minut. Da mu jeszcze pięć.
- Nie przedstawiłem się . Janek, mieszkam na Wichrowym, tu niedaleko.
- Ja chyba nie muszę…
Zmarszczył brwi.
- Nie? Dlaczego?
Teraz ona zrobiła wielkie oczy. Zaśmiał się.
- Nie jestem wszystkowiedzący. Wiem o tobie tyle, ile udało mi się wywnioskować na podstawie obserwacji.
Wyciągnęła do niego rękę ponad stołem.
- Malina.
- Janek – uścisnął jej drobną dłoń. – Rozumiem, jeśli chcesz wyjść…
Zastanowiła się przez chwilę. Zaciekawił ją. Wciąż się bała, to prawda, ale mimo to odczuwała ciekawość. Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale jak mawiał jej ukochany doktor House wszyscy umrzemy. Wszyscy umrzemy i wszyscy kłamiemy.
- W zasadzie nie – odpowiedziała nie do końca zgodnie z prawdą.
Uśmiechnął się.
- Zasada nieoznaczoności Heisenberga.
Odchyliła się nieco do tytuł.
- Proszę?
- Wiedziałem, że trudno nam się będzie dogadać. Kurcze. Przepraszam, ja tak mam. Human z matematykiem nigdy się nie do końca nie porozumie.
Teraz to ona się zaśmiała. To prawda. Ona też była tego zdania. Human z matematykiem nigdy się nie dogada. Jeszcze jeden powód żeby wyjść.
- Poczekaj – stwierdził nagle. – Spróbuję wytłumaczyć.
Acha, zacznie mi rysować cyferki, wzorki, z których nic nie zrozumiem, pomyślała i westchnęła w duchu. Sięgnęła po szpatułkę i nałożyła sobie kawałek pizzy, przygotowując się do starcia z liczbami, które na pewno przygwożdżą ja i pokonają.
- Więc? – zachęciła, udając, że ją to interesuje.
Spojrzał na nią przelotnie i też nałożył sobie kawałek.
- Zasada nieoznaczoności Heisenberga mówi, że fakt obserwacji wpływa na obiekt obserwowany.
Widelec zadźwięczał. Chłopak zmarszczył brwi, zdziwiony.
- Coś nie tak?
- Nie, nie – odpowiedziała. – Ale ja to znam. Na pedagogice uczyli nas o tym, że kiedy coś robimy, a jesteśmy obserwowani, wpływa to dodatnie lub ujemnie na jakość naszej pracy. W zależności od jednostki. Tak zwana koncepcja życia jako teatru. Studiujesz matematykę? – zaciekawiła się.
Kiwnął głową. Właśnie skończyła swój pierwszy kawałek, więc przerwał jedzenie i nałożył jej kolejny. Na początku myślała, że chce w ten sposób dopilnować, by nie uciekła, ale przyszło jej też do głowy, że próbuje po prostu być grzeczny i miły, tylko za bardzo się denerwuje, by okazać to we właściwy sposób.
- Tak – odparł. – Na czwartym roku.
Co by znaczyło, że jest dwa lata starszy.
- Tamtego dnia płakałam, ponieważ nie przyjęli mnie na kurs ze scenopisarstwa. Wykładowca miał rację, że mnie nie przyjął.
- Dlaczego tak uważasz?
- Mieliśmy napisać streszczenie dowolnie wybranej komedii romantycznej, a ja swoją nieco zmodyfikowałam i bohater zamiast w objęciach swojej lubej wylądował pod autobusem.
- Faktycznie nie miał farta – zauważył i zaśmiali się oboje.
- Zazdroszczę ci – przyznała. – Zawsze uważałam, że matematyka jest lepsza od przedmiotów humanistycznych. Na moim wydziale wszystko wydaje mi napuszone i takie odrealnione. Roztrząsa się problemy wyssane z palca, sztuczne, stworzone tylko po to, by było się nad czym zastanawiać. A w matematyce jest inaczej, po nitce do kłębka.
- To nie do końca tak. Słowa i liczby to zupełnie różne języki. Liczby to język, za pomocą którego natura komunikuje się z człowiekiem. Na przykład ten kwiatek – chłopak sięgnął do wazonu i wyjął z niego margerytkę. – Suma płatków z ostatniego rzędu jest równa sumie płatków dwóch następnych rzędów – pacnął ją kwiatkiem w nos i odłożył go do wazonu. – Ale język, nad którym zastanawiają się humaniści jest językiem, którego ludzie używają do komunikacji. Czasami wydaje mi się, że język słów jest trudniejszy od języka liczb. A czasem myślę sobie, że to tylko ludzie go tak komplikują.
Nagle zmienił temat.
- Powiedz mi, masz jakąś pasję? Czekaj – powstrzymał ją, gdy już chciała zacząć mówić- Tylko nie mów, że książki…
Aha, nie czyta, wiedziałam, pomyślała sobie.
- … książki na chwilę odstawiamy na bok. Chcę żebyś mnie dobrze zrozumiała. Ja pytam o coś, bez czego nie wyobrażasz sobie życia.
Odpowiedź padła od razu.
- Konie.                                                              
- Konie?
- Tak, konie – chciała sięgnąć po następny kawałek pizzy, zdziwiła się, gdyż blaszka była już pusta. Wszystko zjedli, nawet nie wiedziała kiedy. Oparła więc podbródek na dłoniach i zapytała zaciekawiona:
- A ty, bez czego nie wyobrażałbyś sobie życia?
Odpowiedź była bardziej zaskakująca niż jej się wydawało. Była bardziej zaskakująca, niż wydawało jej się, że może być zaskakującą. Bardziej zaskakująca niż wszystkie zaskakujące odpowiedzi, jakie tylko przychodziły jej do głowy. Jemu również nie potrzeba było dużo czasu na odpowiedź.
- Bez architektury Franka Gehry’ego.
- Ten od tańczącego domu w Pradze?
- Znasz go! – ucieszył się wyraźnie.
- „Znasz” to za dużo powiedziane. Słyszałam – przyznała.
Strasznie padało, gdy skończyli jeść pizzę i zebrali się do wyjścia. Chłopak miał parasol, Malina niestety nie. Zaoferował się, że ją odprowadzi. Wyszedł na deszcz i otworzył ogromny żółty parasol. Czekał aż stanie koło niego. Chwilę trwało zanim się dopasowali. Potem szli już noga w nogę. Malina ukradkiem spoglądała na swojego towarzysza. Podprowadził ją pod drzwi wejściowe. Zamknął parasol, obsypując ich gradem kropelek wody. Zapadła niezręczna cisza.
- Dziękuję, bardzo dobrze się bawiłam.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Mam nadzieję, że nie kłamiesz.
Malina wybałuszyła oczy.
- Słucham?
- Próbujesz być miła. Ja natomiast naprawdę bardzo dobrze się bawiłem…
- Nie jestem miła, tylko szczera.
- Więc gdybym zaproponował ci następne spotkanie…
- Tak?
- To?
- Co? Czekaj, pogubiłam się. O czym teraz mówimy?
Chłopak roześmiał się. Miał rację. W pewnych kwestiach human i ścisłowiec na pewno się nie porozumieją. Ale tylko wtedy, kiedy nie chcą.
- Bo jeśli próbujesz mi w ten dziwny sposób zaproponować następne spotkanie, to z chęcią dam ci mój numer żebyś mógł zadzwonić. Wtedy się umówimy.
Uśmiechnął się, wyraźnie uradowany.
- Dyktuj.
Zmarszczyła brwi.
- Nie zapiszesz?
Zaśmiał się, jakby właśnie opowiedziała mu dobry dowcip.
- Dziewięć cyfr, bez przesady. Zapamiętam.
Kiwnęła głową. A podobno chciał się spotkać po raz drugi. Dziewięć cyfr. Zapamięta, akurat. To dopiero był dobry żart. On wyraźnie czekał, aż poda mu numer. Niezbyt szybko wymieniła następujących po sobie dziewięć cyfr. Nie powtórzył na głos, nie poprosił, by przedyktowała jeszcze raz. Po prostu kiwnął głową. Cóż, nie będzie następnego spotkania. Szkoda.
            Oparta o drzwi wejściowe, patrzyła jak odchodzi w strugach deszczu. Żółty parasol jeszcze długo odcinał się od mroku wieczoru. Może już wtedy wiedziała, może przeczuwała, choć sama nie wierzyła przecież w kobiecą intuicję. A może po prostu bardzo chciała, by to była prawda. Uśmiechnęła się.
- To powinieneś być ty – stwierdziła, wchodząc do domu.

Komentarze

  1. Zdolna jesteś dziewczynko.... Nie tylko o mnie umiesz pisać..... Jeszcze się odezwę....

    OdpowiedzUsuń
  2. Proszę, proszę, sam Henry Got zaszczycił moje skromne progi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Super fragment, zresztą jak każda Twoja książka. Udostępniam na facebooku biblioteki

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej