Perła z lamusa
Mam nieodparte
wrażenie, że recenzję „Przeklętego domu na wzgórzu” raz już napisałam. I pewnie
tak było, gdyż pamiętam z tego tekstu całe frazy. Jednak mimo usilnych prób,
nie udało mi się go odnaleźć. Postanowiłam więc go odtworzyć. Sama nie wiem do
końca dlaczego, bo ani nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, ani mi się jakoś
specjalnie nie podobał. Ale z jakiegoś powodu mam taką potrzebę.
Zaczęło się od
tego, że D. przeglądała zapowiedzi nowych książek i zwróciła jej odwagę pewna
przepiękna okładka jednej z nich. I tak od słowa do słowa, ustaliłyśmy, że jest
to okładka książki „Od zawsze mieszkałyśmy w zamku”. Powieść miała się ukazać
dopiero za jakiś czas. Jednak wcześniej na naszym rynku miała pokazać się inna książka
tej autorki – „Nawiedzony Dom na Wzgórzu”. D. stwierdziła, że kojarzy tę
historię, zdaje jej się, że widziała film. Szybko doszłyśmy do tego, że książka
miała dwie adaptacje. Jedną z 1999 roku, drugą z… 1959.
Opis fabuły mnie
zainteresował, więc myślę sobie: „Przecież dam radę obejrzeć horror sprzed czterdziestu
ośmiu lat. Niemożliwe, żeby pokazywali tam rękę, nogę i mózg na ścianie. To
jeszcze nie te czasy”. A trzeba Wam wiedzieć, że naprawdę nie lubię horrorów.
Bardzo łatwo mnie przestraszyć. Co tam przestraszyć, przerazić prawie na
śmierć. Jeśli już, naprawdę rzadko, oglądam jakiś horror, to zawsze z kimś, kto
w momentach, gdy zakrywam w przerażaniu twarz rękami, relacjonuje mi przebieg
akcji.
Doktor Montague
organizuje przyjęcie w owianym bardzo złą sławą Domu na Przeklętym Wzgórzu.
Zaprasza na nie kilku śmiałków. Stwierdza, że jeśli uda im się spędzić tam noc,
każde z nich dostanie od niego dużą sumę pieniędzy. Ludzie ci przyjmują
zaproszenie, głównie dlatego, że potrzebują pieniędzy. Większość z nich
jednakże jest zdania, że w domu z całą pewnością nie straszy.
„Dom na
przeklętym wzgórzu” oglądałam w lutym, więc teraz jedynie staram się odtworzyć
moje spostrzeżenia z tamtego czasu. Jestem przekonana, że oryginalna, zagubiona
recenzja, była dużo lepsza. Jednak pamiętam, że byłam pod wrażeniem tego filmu.
Nie samej opowiedzianej w nim historii, a raczej faktu, że w tamtych latach
można już było zrobić to właśnie w ten sposób.
Przede wszystkim
nie był to horror. Raczej dreszczowiec, poniekąd też film psychologiczny
opowiadający o tym, jak bardzo można manipulować przerażonym człowiekiem. Bardzo
zaskoczona byłam również rozwojem akcji. Nie spodziewałam się takiego przebiegu
wydarzeń i zwrot fabularny bardzo mnie zaskoczył. Aż zaczęłam się zastanawiać,
kto jest winien całej sytuacji. Żona, która powtarza, że doświadczała
chorobliwej zazdrości i ciągłych wyrzutów ze strony męża i nie mogła przez to
funkcjonować, czy też mąż, który mimo, że w tej sytuacji akurat jest ofiarą, to
jednak obecna jego żona jest już czwartą, a i poprzednie chyba nie żyją. Kto ma
prawo do wymierzenia „sprawiedliwości”? Czy którekolwiek z nich można
usprawiedliwić? Żadnego, a może oboje?
Ogromne wrażenie
zrobiła na mnie warstwa realizacyjna. Takie samo uczucie towarzyszy mi, gdy
oglądam filmy Hitchcocka. Ten film ma prawie pięćdziesiąt lat. Powstał w czasach,
kiedy kino było dyscypliną stosunkowo nową, a mimo to niesamowicie wciąga i w
niczym nie ustępuje dzisiejszym produkcjom. Wystarczy przyjrzeć się tytułowemu
domowi, który architektonicznie przypomina egipski grobowiec i po prostu wie
się, że tam się musi coś wydarzyć. Ten dom wydaje się przeklęty z powodu samego
wyglądu. Doskonałe jest też operowanie światłem i cieniem. Byłam przekonana, że
w filmie sprzed niemal pięćdziesięciu lat nic nie będzie w stanie mnie
przestraszyć, bo wtedy nie można było pokazywać pewnych rzeczy. A jednak przez
część seansu czułam niepokój. Kilka razy się też przestraszyłam.
Owszem, „Dom na
przeklętym wzgórzu” nie jest wolny od wad. Przede wszystkim zestarzały się
efekty specjalne. Scena z liną pełznącą po podłodze dzisiaj wydaje się bardziej
śmieszna, niż przerażająca. Natomiast scena z głową na pościeli nie wygląda już
realistycznie, ale w swoich czasach zapewne robiła niesamowite wrażenie.
Chwilami nieco nieautentyczna wydaje się także gra aktorska. Paradoksalnie
najgorzej radzi sobie aktorka, która wciela się w postać Ealinor. Jej bohaterka
jest jak na mój gust nieco zbyt histeryczna, a w tej swoim zachowaniu mało
autentyczna. Ale być może wzięła sobie za zwór oryginalną postać przedstawioną
w książce. Nie jest to wykluczone. Bo książkowa Ealinor była właśnie taka –
histeryczna i mało autentyczna. W pewnym momencie seansu trzeba też zawiesić
niewiarę. No bo kto w starych domach, nawet starych domach stylizowanych na
egipskie grobowce, trzyma w piwnicy dół z siarką czy jakąś inną żrącą
substancją?
„Dom na
Przeklętym Wzgórzu” zestarzał się naprawdę zaskakująco dobrze. Nadal jest to
świetny film na wieczór. Jest to film, w trakcie oglądania którego w ogóle nie
zwrócicie uwagi na to, ile lat minęło od jego nakręcenia. Z całą pewnością czas
obszedł się z nim lepiej, niż z jego literackim pierwowzorem autorska Shirley
Jackson, w swoich czasach niezwykle popularnego, dziś zdecydowanie bardziej
trącącego już myszką. Tworząc „Dom na przeklętym wzgórzu”, scenarzysta
zdecydowanie wyciągnął z tej historii najlepsze elementy. A właściwie, tak
prawdę powiedziawszy, skorzystał tylko z głównej osi, wokół której osnuto
fabułę – doktora i jego gości mających obalić lub potwierdzić paranormalną
reputację domu (choć jest ich więcej niż w książce) oraz sam dom.
Gorąco polecam. To nie jest film, o którym
można powiedzieć „przyjemna ramotka”. Przeciwnie. Nie zawiedziecie się. Szkoda,
że „Przeklęty dom na wzgórzu” gdzieś zaginął na fali czasu. Prawda jest taka,
że pewnie w życiu bym go nie obejrzała, gdyby nie polskie wydanie książki. Film
zasługuje, by go znać. Paradoksalnie, znacznie bardziej niż książka.
Przypomina mi się magia hollywoodzkiego kina - często oglądam kanał TNT. Poszukam tego filmu, widzę, że warto oglądnąć !
OdpowiedzUsuń