Kto nie płakał po Mufasie...


Od siedmiu lat jestem moderatorką klubu książki. Przez ten czas nasza grupa przeczytała osiemdziesiąt cztery książki. Niektóre z nich były ciekawe, inne mniej. O niektórych mogłyśmy dyskutować godzinami, o innych rozmowa zupełnie się nie kleiła. Faktem jednak pozostaje, że gdyby nie przynależność do klubu książki po wiele książek po prostu bym nie sięgnęła, bo na pierwszy (a nawet na drugi) rzut oka, nie są to książki dla mnie. I choć noszę się z wpisem o książkach z Klubu Książki od jakiegoś czasu, dziś to nie o nich chcę wam opowiedzieć. 
            W styczniu w ramach klubu czytałyśmy książkę „Filmy mojego życia”. Czytanie i pisanie o filmach jest jedną z moich ulubionych rozrywek. Uwielbiam książki, w których oglądanie filmów jest istotnym wątkiem. Zresztą mnie samej zdarzyło się napisać książkę opartą na miłości do kina. Uwielbiam też takie, które stanowią omówienia filmów. „Filmy mojego życia” były powieścią, która poprzez wspomnienia bohatera o filmach, opowiadała historię jego życia i rodziny. Sama książka właściwie mi się nie podobała. Była nudna i nieciekawa. Natomiast pomysł, by poprzez istotne w naszym życiu filmy snuć wspomnienia, na pewien czas zawładnął moją wyobraźnią.
           
Postanowiłam więc sama stworzyć taki cykl wpisów „Filmy mojego życia”. Myślę, że będą to najbardziej osobiste wpisy w historii tego bloga. Chciałabym zacząć od pierwszego filmu, jaki obejrzałam w kinie. Miał to być „Król Lew”. Do kina zabrała mnie ciocia, siostra mamy. Niestety w dawnych czasach, jeśli na seans nie zebrało się dziesięć osób, po prostu się nie odbywał. To właśnie nam się przytrafiło. Ciocia nie chciała mnie rozczarować, więc w zamian zaproponowała, żebyśmy poszły na jakiś film fabularny. Nie chciałam iść na ten alternatywny film. Nie interesował mnie. Ale ciocia mnie zaciągnęła. Trochę siłą, trochę, bo nie chciałam zrobić jej przykrości (nie jestem zbyt dobra w celowym robieniu przykrości innym ludziom, nigdy nie byłam). Nie pamiętam, jaki miał tytuł. Opowiadało o chłopcu (może trzyletnim), którego chciało porwać dwóch zbirów. Dzieciak ciągle im uciekał. Komedia była strasznie głupawa. Pamiętam, że wynudziłam się na niej jak mops i czekałam tylko, kiedy wreszcie się skończy i będę mogła wrócić do domu (były to czasy, gdy nie miałam jeszcze zegarka).

            Po seansie, przed kinem, trafiłyśmy na pana, który sprzedawał karteczki i naklejki z „Króla Lwa”. Byłam już o krok od nagrody pocieszenia. Może i nie widziałam filmu, ale przynamniej miałabym swój pierwszy filmowy gadżet. Już jestem w ogródku, już witam się z gąską, ale wtedy zwrot, jak w każdym dobrym filmie. Pojawia się moja mama, która stanowczo kładzie kres marzeniom o karteczkach z „Królem Lwem”. Musicie coś wiedzieć o mojej mamie. Jest praktyczna. Wszystko, co jak mawiał Kubuś Puchatek jest niepotrzebne, ale bardzo chciane, nie ma w jej świecie racji bytu. Byłam bardzo niepocieszoną sześciolatką. Dzielnie wycierpiałam pierwszy w życiu fatalny film i nawet mnie za to nie nagrodzili!

            „Król Lew” wrócił do mnie może jakiś rok później. W jednej z wypożyczalni kaset wideo pojawiło się dziesięć kaset VHS z filmem. Niestety, nie do wypożyczenia, jedynie do kupienia. Pamiętam, że kaseta kosztowała dziesięć złotych. Nie wiem, jaką w tamtych czasach wartość miało dziesięć złotych. Czy było to mało, czy dużo pieniędzy (czy istniała wtedy najniższa krajowa?). Wiem, że ich nie miałam. W naszym domu nie istniała instytucja „kieszonkowego”. Nie miałam własnych pieniędzy. Nie było skąd ich wziąć, a droga mama oczywiście odmówiła zakupu (niepotrzebne, co z tego, że bardzo chciane?). Ale jakimś dziwnym trafem znalazłam kasetę z „Królem Lwem” pod choinką. Miły ten święty Mikołaj. Myślę, że zanim w końcu udało mi się obejrzeć „Króla Lwa” minął dobry rok od momentu pierwszej wizyty w kinie. A może nawet więcej?

            Oczywiście, że płakałam po Mufasie. Prawie wszyscy płaczą po Mufasie. No, T. nie płacze, co sprawia, że nie do końca mu ufam, ale cóż poradzić, nikt nie jest idealny. Najgorsze jest to, że tyle czekania, a… „Król Lew” nigdy mi się tak naprawdę nie spodobał. Nie znoszę zaskakująco wielu elementów tego filmu. Właściwie nie przepadam za Simbą, bo przez większość filmu jest małym gnojkiem. Nie cierpię Zazu. Drażni mnie Timon (choć doceniam dubbing Krzysztofa Tyńca). Słynna piosenka „Miłość rośnie wokół nas” też zupełnie mnie nie wzrusza. Rafiki denerwuje mnie niemiłosiernie. Moment, jeśli się zastanowić, lubię Skazę. Jest całkiem fajnym Disneyowskim złoczyńcą. Lubię też „Hakuna matata”. To naprawdę bardzo energetyczny i podnoszący na duchu utwór. Ale prawdę powiedziawszy, znacznie bardziej przypadła mi do gustu wydana jedynie na kino domowe kontynuacja – „Król Lew 2. Czas Simby”. Jakoś z Kovu i Kiarą znacznie łatwiej było mi sympatyzować, ale o tym może innym razem.
Cóż poradzić, złośliwość losu. Tak to czasem bywa. Im bardziej na coś czekamy, tym bardziej końcowy efekt nas rozczarowuje. Tak było ze mną i pierwszym filmem, jaki miałam obejrzeć w kinie.




Komentarze

  1. Kurczę, szczerze mówiąc nie jestem w stanie sobie przypomnieć na jakim filmie byłem pierwszy raz w kinie. Na pewno "Króla Lwa" oglądaliśmy z siostrami już na kasecie video z wypożyczalni osiedlowej (podejrzewam, że sama kopia filmu raczej nie pochodziła z legalnych źródeł). I ja chyba też nie płakałem po Mufasie, ale to może piszę tylko tak żeby wyjść na twardziela :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Charlie Bibliotekarz przeczytał wpis na moim blogu. Cóż za komplement!! :D

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej