Bestseller, czyli piękna grafomania
„Polski Rok w Prowansji. Bestsellerowa powieść” – tak kilka lat temu zachwalał
książkę Małgorzaty Kalicińskiej wydawca. Trzeba przyznać, że dziś „Domu nad
rozlewiskiem” zachwalać nie trzeba. Powieść zrobiła oszałamiająca karierę,
sprzedała się w rekordowej, jak na polskie warunki, ilości egzemplarzy, na jej podstawie
powstał także serial telewizyjny.
„Dom nad
rozlewiskiem” to historia Małgorzaty, pani po czterdziestce, warszawianki
zwolnionej z pracy w agencji reklamowej. Kobieta popada w depresję. Za namową
teściowej postanawia odszukać matkę, której nie widziała od wielu lat. Tak trafia
nad rozlewisko na Mazurach, gdzie odnajduje siebie na nowo. Oczywiście w
towarzystwie matki, kilku mężczyzn, którym jakoś nie przeszkadza, że
delikwentka zmienia rozmiar ubrań na coraz większy i większy, przyrody oraz
malowniczego domu, przerabianego przez nią naprędce na pensjonat.
Powieść
Małgorzaty Kalicińskiej pozostaje dla mnie niezrozumiałym fenomenem. Ani to
książka mądra, ani dobrze napisana. To grafomaństwo czystej wody, w którym
absurd goni absurd w akompaniamencie przepisów na jedzenie. Bohaterka co chwilę
gratuluje sobie, jaki to świetny kontakt ma z córką i jak wspaniale ją
wychowała, mimo że na jednej z pierwszych stron powieści stwierdza, iż córkę
właściwie wychowała teściowa, bo ona nigdy nie miała czasu, zbyt zajęta robieniem
kariery. Idźmy dalej. Zdaniem głównej bohaterki, a jednocześnie narratorki
całej historii, letnicy to zawsze mili ludzie, których sobie można wybrać,
koniecznie bezdzietni, a jeśli już mają dzieci, to one nie biegają, w ogóle
zachowują się, jakby ich nie było. Goście pensjonatu Małgorzaty nie marzą po
prostu o niczym innym, jak tylko o tym, by zawekować gospodyni przetwory (no cudnie,
jadę na wakacje po to, by mieszać w garach obcej osobie?!) i na własne imieniny
kupić jej pianino! Ale to jeszcze nie wszystko. Autorka dalej radośnie brnie w
absurd. Małgorzata jest tak skupioną na sobie egoistką, że wręcz nie sposób ją
polubić. Z przyjemnością wyzywa inne kobiety od „cipć”, gdy moralność jej samej
jest wysoce podejrzana. Krzyczy na przyjaciółkę córki, że poderwała żonatego
mężczyznę, gdy sama nie robi nic innego, jak tylko daje się zaliczać wszystkim
facetom, którzy tylko mają na to ochotę. Poza tym, gdy ludzie z jej otoczenia
mają kłopoty, natychmiast oburza się, że „ona jest taka biedna, zestresowana,
ma swoje problemy i co ci ludzie w ogóle od niej chcą, niech ją zostawią w
spokoju, sami się sobą zajmą”, bo przecież „ona jest najważniejsza”!
W magicznym świecie Małgorzaty (Kalicińskiej) drażniło
mnie, iż wszystko jest tak strasznie infantylne. Wręcz bezproblemowe. Można założyć
pensjonat, nie pracując już od roku. W tym celu trzeba jedynie przebudować
garaż z funduszy otrzymanych w spadku po teściowej(!), następnie umeblować go i
wykończyć za pieniądze pochodzące z pisania streszczeń książek oraz poprawiania
prac magisterskich. Skoro będąca niespełna rozumu Kasia musi już być członkiem
idealnej rodziny, to podczas równie idealnej wigilii trzeba usunąć ją z pola
widzenia. Byle nikt jej nie zobaczył, byle się nią nie chwalić. Autorka zgrabnie
eliminuje ze sceny „głupią” Kaśkę, każąc jej zachorować na anginę akurat w
wigilię. Idealna rodzina spożywa zatem posiłek, podczas gdy Kaśka jest gdzieś
tam, poza sceną.
Język książki także woła o pomstę do nieba. Małgorzata
wciąż gratuluje sobie bycia inteligentną i wykształconą, gdy tymczasem w kółko
rzuca mięsem i wspomnianymi już „cipciami”. Za wszelką cenę chce być „cool’ i „trendy”,
a tymczasem wypada żałośnie.
„Dom nad rozlewiskiem” Małgorzaty Kalicińskiej jest
typowo bestsellerową powieścią – trochę przepisów kulinarnych, trochę fabuły
pustej jak wydmuszka i infantylny język na poziomie blogaska nastolatki. Aż
tracę apetyt, więc przepisów tak skrzętnie kolekcjonowanych przez Małgorzatę z
pewnością nie wypróbuję. Jeszcze bym wrzodów dostała.
Świetna recenzja.. Na szczęście książki nigdy nie miałam w planach :)
OdpowiedzUsuńzgadzam się, strasznie ciężko mi się ją czytało, a teraz nawet niewiele pamiętam, Twoja recenzja mi ją odświeżyła i utwierdziła w tym, że nie chcę do niej wracać. ;)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam.
http://poprostumadusia.blogspot.com
A ja książkę wspominam jako fajne lekkie czytadło, idealne na odpoczynek w hamaku ;)
OdpowiedzUsuńFajnie napisana recenzja. Bardzo mi się podoba. Książkę nawet kiedyś miałem w rękach, ale jakoś tak się zdarzyło, że wcześniej dane mi było zobaczyć kilka fragmentów serialu i odeszła mi ochota na książkę. Teraz wiem, że to była słuszna decyzja. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAgnieszko T. - ja książkę musiałam przeczytać, "zobowiązanie" wobec Dyskusyjnego Klubu Książki, bo moderator spotkania nie może nie znać treści omawianej pozycji. Ale ciężko było ;).
OdpowiedzUsuńMadusiu - szkoda czasu na powtórkę z rozrywki, jest wiele lepszych książek, których jeszcze nie znasz i do których pewnie warto będzie wrócić.
Dominiko Br - biorąc pod uwagę rozmiar i objętość lekkie nie jest, wiem, bo nosiłam w torebce (czytam czasami w autobusie).
Zaczarowany Młynku - odpuść sobie.
Jak to jest, że negatywne recki czyta się najlepiej? :) Książki nigdy nie miałem w planach, ale i tak przyjemnie spędziłem chwilę nad tekstem o niej :)
OdpowiedzUsuńPzdr!
Małpku - dziękuję za komplement. Cieszę się, że lektura mojego tekstu sprawiła Ci przyjemność. Z całą pewnością negatywne recenzje łatwiej się pisze, niż te pozytywne. Skrytykować zawsze jakoś tak łatwiej, niż pochwalić. Może z czytaniem jest podobnie - przyjemniej czyta się lekką kpinę niż laurkę :).
OdpowiedzUsuń