O dziewczynce, która kradła książki



Minęło sześć lat, odkąd po raz pierwszy usłyszałam imię i nazwisko Marcusa Zusaka. Historia małej niemieckiej dziewczynki, złodziejki książek, zachwyciła mnie wtedy i poruszyła. Spodobały mi się też, czynione jakby na marginesie, drobne uwagi narratora powieści – Śmierci. Kiedy na początku tego roku spostrzegłam, że do kin wchodzi film na podstawie tej, moim zdaniem nieprzekładalnej na język filmowy, książki, odniosłam się do pomysłu dość sceptycznie. Miałam rację?  I tak, i nie.
                „Złodziejka książek” jest opowieścią o dziewczynce, która nade wszystko na świecie kochała historie zawarte w powieściach. I o akordeoniście, który by spłacić zaciągnięty dług, przygarnia pod swój dach i ukrywa w piwnicy Żyda. Jest tam też  miejsce dla chłopca, który marzył, by szybko biegać. Dziewczynka, imieniem Liesel, zaprzyjaźnia się z Żydem, a znajomość ta w pewien sposób zaważyła na życiu obojga. Bałam się, że w filmie pominięty zostanie, tak ważny dla całej opowieści, narrator. Na szczęście tak się nie stało, w filmie znalazło się miejsce również dla Śmierci. I dla unoszącego się gdzieś w tle ducha nazistowskich Niemiec.   
 Minęło sześć lat, a mnie po lekturze „Złodziejki książek” zostało wrażenie obcowania ze wspaniałą książką i mglisty zarys fabuły. Cieszyłam się jednak, że to, co zdołałam zapamiętać, jak choćby niezwykły związek dziewczynki z żoną burmistrza, zostało zachowane. Zabrakło mi wątku powieści o Świstaku („Śmierć świstaka”? Taki tytuł miał ten kryminał? Możliwe, ale nie jestem pewna, jeśli ktoś wie, niech mnie poprawi). Brakowało także, tak ważnego przecież, ostatecznego spotkania Liesel ze Śmiercią. Reżyser nie zdecydował się pokazać jej nam jako staruszki. Nie mogę nie wspomnieć o muzyce. Cicha, spokojna, głównie fortepianowa. Czapki z głów dla Johna Williamsa, który otrzymał przecież za ścieżkę dźwiękową nominację do Oscara. 

 Jest też jednak coś, co mi się straszliwie nie podobało. Niech mi ktoś wytłumaczy, po co było to wtrącanie pojedynczych niemieckich słów. O ile dummpkopf jeszcze miało jakieś uzasadnienie, to nieznośne powtarzanie przez bohaterów na początku zdań niemieckich „ja” i „nein” było już kompletnie bez sensu. Pewnie miało oddawać klimat, ale raczej irytowało. Nieznośnie irytowało.

              Po skończonym seansie T. zapytał: „Ten film naprawdę ci się podobał?” A tak, podobał mi się. Mimo, że zdaniem T., był o niczym i zawierał błędy historyczne (taka drobna uwaga na marginesie, nie ma nic zabawnego w oglądaniu filmów historycznych z historykami – zatrzymują projekcję tylko po to, by sprawdzić dokładnie, czy aby na pewno mają rację i zakomunikować wam, że użyto złej monety, bo ta, którą właśnie rzucił na stół bohater weszła do obiegu dopiero dwa lata później – serio?).  I nade wszystko, według T., był o niczym. Taaaak. Polecam serdecznie „Złodziejkę książek”, zarówno tym, którzy książkę czytali, jak i tym, którzy nie czytali. A T. nie poleca. Zdecydujcie sami. 
           

Komentarze

  1. Uwielbiałam Zusaka, bo w pewien sposób to on wyznaczył mi drogę związaną z historią. Kiedyś, jako dziecko pokochałam "Złodziejkę książek" i zainteresowałam się II WŚ, lecz kiedy oglądałam ten film... Podobała mi się kreacja "rodziców" Linsel (?) i postać jej samej. Jednak Rudy (?) według mnie powinien być zupełnie inny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ice_Fire - zgodzę się, mnie również bardzo podobała się kreacja rodziców. Co do Rudy'ego się nie wypowiadam, słabo pamiętam tę postać. Tylko to nurkowanie w rzece po książkę i zamiłowanie do biegania.Jestem jednak zadowolona, spodziewałam się dużo gorszego filmu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej