Przygoda, nomen omen, goni przygodę



Wydaje mi się, że debiutancką powieść Marty Kisiel recenzowałam zaledwie wczoraj, a minęły prawie cztery lata. Pamiętam doskonale, jak zakończyłam tekst o „Dożywociu” – gorąca prośbą, by autorka pośpieszyła się z następną książka, bo „my mierni i bierni, ale wierni czytelnicy czekamy”. Dziś pewnie nie byłabym już tak entuzjastyczna w zachwytach nad „Dożywociem”, jak kilka lat temu, bo choć zapamiętałam książkę jako pełną humoru, to również jako pozycję, w której brak było wyraźnej osi fabularnej. Odetchnęłam z ulgą. „Nomen omen” ten problem nie dotyczy.
            Salomea Przygoda. Już samo to imię i nazwisko predestynuje ją do zostanie heroiną jakiejś zabawnej i pokręconej historii. I tak się też dzieje. Salka ucieka z rodzinnego domu. Ucieka od brata kretyna, któremu wiecznie musiała matkować, matki opowiadającej wszystkim wokół o rozbuchanym erotyzmie córki i równie zwariowanego ojca. I jak to w takich przypadkach, wpada z deszczu pod rynnę. Wynajmuje bowiem pokój od starszej pani o podejrzanie żółtych oczach, która okazuje się mieć siostrę bliźniaczkę z zamiłowaniem do gier komputerowych. A to dopiero wierzchołek góry lodowej kłopotów Salki Przygody.
            W najnowszej powieści Marty Kisiel przygoda nomen omen goni przygodę. Akcja dzieje się we Wrocławiu, którego topografię autorka zręcznie nam odmalowuje i wzbogaca o pobrzmiewające w tle echa niemieckiego Breslau. Wszystko to sowicie przyprawione tak charakterystycznym dla Kisiel humorem. Na dodatek powieść napisana jest z dbałością o język, co trudno powiedzieć o książkach innych autorów ze stajni Fabryki. Może jedynie z nagromadzeniem pseudo-młodzieżowo-slangowego języka Kisiel lekko przegięła, choćby wkładając je w usta starszej pani, na dodatek profesor medycyny, ale jestem jej to w stanie wybaczyć. Jednak najbardziej kocham pisarstwo Kisiel za wszystkie polonistyczno-filologiczne odniesienia. Roi się tu od romantyków i „beenek”, czuć kurz bibliotek. Poczuje bluesa każdy, komu nieobce te klimaty. Ach, ta nuta nostalgii.
            W całej tej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Pani Jaga, wzmiankowana profesor medycyny, była światkiem strasznych rzeczy. Widziała krew, śmierć i rozczłonkowane ciała. Choć odporna, jej siostra wspomina, że pewnej nocy wróciła do domu i po prostu się rozpłakała. Czy sześćdziesiąt lat później taka kobieta mogłaby po prostu zapomnieć o swych doświadczeniach i na ekranie monitora biegać za aliansami, żeby ich perfidnie i ostatecznie eksterminować? Czy bez zastanowienia krzyczałaby raz po raz „Killnij gada”? Nie wydaje mi się, ale może się czepiam.
            Marta Kisiel jest chyba jedną z moich ulubionych przedstawicielek współczesnej fantastyki polskiej, dość niestety jałowej. Być może nawet ulubioną. Z czystym sumieniem polecam wam tę opowieść o rudej dziewoi, nieporadnym filologu w okularach, dziarskich staruszkach i fantastycznej papudze, która nie lata. Amen, jak powiedziałoby Licho. Zaraz… to nie ta książka.     

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej