Natchniona przez komedię romantyczną, Intueri rozważa siebie
Od jakiegoś czasu odczuwam przesyt czytaniem. Owszem, nadal czytam. Co więcej, nadal czytam z pewną przyjemnością, ale przypuszczam, że nie tak dużą, jaką czerpałam przed przesytem i jaką będę czerpała po jego zakończeniu. Trudno powiedzieć, skąd przesyt się wziął. Może przesytowy potwór zagnieździł się pod łóżkiem, gdy obok „przyjemnościowych” lektur zaczęłam czytać także pozycje do magisterium? Być może właśnie wtedy. A może w momencie, kiedy zaczęłam czuć się winna, że zamiast odciążać się od szybkiego i stresującego czytania potrzebnej bibliografii w roku akademickim, wolę czytać kolejną powieść, niż pozycję do mojej pracy? W zasadzie nie znam odpowiedzi na własne pytanie. Jest to zatem pytanie retoryczne, czyli pytanie, na które nie ma odpowiedzi, bądź też odpowiedź jest niemożliwa. Ale mam również pod ręką kilka faktów. Konkretnie trzy. Pierwszy: przesytowy potwór z całą pewnością mieszka pod łóżkiem i rośnie w siłę. Drugi: obecność przesytowego potwora objawia się tym, że od czytania książek wolę ostatnio rozrywkę prostszą i mniej wymagającą, jaką jest oglądanie filmów. Wreszcie fakt trzeci, najistotniejszy: obejrzałam „Pożyczonego narzeczonego”. Nie żebym miała coś do komedii romantycznych. Nawet je lubię, choć nie chodzę na ten akurat gatunek do kina, bo uważam, że to strata pieniędzy. Ale do filmów raczej nic nie mam. Nic osobistego w każdym razie. Zanim jednak przejdę do właściwej części recenzji, bo wstęp i tak rozrósł mi się ponad miarę, potrzebna nam będzie jeszcze jedna informacja. Piszę ten recenzję z pozycji osoby, która nie potrafi się zakochać. Absolutnie, totalnie, nieodwracalnie nie potrafię się zakochać. Jestem pozbawiona tego genu, czy czegoś w umyśle, co odpowiada za stan zakochania. Jestem taka jedna jedyna, ewenement na skalę światową, ale ciii, nikomu ani słowa I z pozycji takiej osoby mam zamiar ocenić komedię „Pożyczony narzeczony” (czy w zasadzie „Coś pożyczonego”, bo tak brzmi oryginalny tytuł filmu, który podoba mi się znacznie bardziej).
Od lewej: Ethan, Rachel, Darcy, Dex. |
Fabuła prosta jak konstrukcja cepa. Pięć osób. Rachel. Darcy. Dex. Ethan. I ten piąty, którego imienia nie pamiętam, a który jest przyjacielem Dexa. A nie, czekajcie, jemu było Marcus. Tak, Marcus. Główną bohaterką opowieści jest Rachel. W dniu jej trzydziestych urodzin jej najlepsza przyjaciółka, Darcy, organizuje wielką imprezę, na której głównie lansuje… siebie. Po przyjęciu pijana nieco Rachel i narzeczony jej najlepszej przyjaciółki spędzają ze sobą noc. I kurcze, co teraz z tym fantem zrobić, skoro okazuje się, że oboje coś do siebie czują, a przemilczana w czasach studenckich miłość, wybucha nowym płomieniem?
Rachel i Darcy zbudowane są na podstawie przeciwieństw. Rachel jest niebrzydka (ach, te oczy skrzywdzonej sarenki!), ale też bez przesady, spokojna, dobra, miła, cicha, delikatna, pracowita i (oczywiście) ma ogromne wyrzuty sumienia z powodu tego, co się stało. Darcy myśli tylko o sobie. To chodzący przykład narcyzmu i manipulowania innymi. Zawsze dostaje to, czego chce. Widzi tylko czubek własnego nosa. I jest głupia, niczym blondynka z polskich kawałów. Powiedziałabym, że osoby tak odmienne, jak Rachel i Darcy nie mogą się przyjaźnić. Jednakże w toku akcji Rachel wypowiada słowa, które uznałabym za najważniejsze w całym filmie: „To nie Darcy mi wszystko odbierała. To ja jej zawsze wszystko oddawałam”.
Rachel i Darcy. |
Przyjaźń miedzy Darcy i Rachel jest możliwa. Darcy potrzebowała brzydszej przyjaciółki, by się dowartościowywać, by czuć się od niej lepszą i piękniejszą (czego nie krępuje się mówić jej w oczy!). Rachel z kolei akceptowała Darcy, by mieć kogoś z kim ukrycie rywalizowała, kto ją mobilizował, a kogo mogła jednocześnie obwiniać za odczuwane poczucie krzywdy. Transakcja obopólna, jak raka z ukwiałem. Powiedziałabym, że niemożliwa, gdyby nie to, że miałam taką przyjaciółkę. Przeżyłam bycie Rachel. Ona była moją Darcy.
Dowód na potwierdzenie tezy alkoholowej (prawa dłoń Ethana). |
Tyle, że ten sposób zaprezentowania postaci od razu ukierunkowuje widza. Nasza sympatia kieruje się w stronę Rachel. Przecież to taka miła prawniczka, którą pomiata bezmózga niby-przyjaciółka. Apropos prawniczek. Jeszcze rozumiem, że w tego typu filmach są to zwykle młode kobiety, prężnie robiące karierę. Ale dlaczego w przeważającej większości prawniczki? No, względnie projektantki mody, dziennikarki, znacznie rzadziej lekarki. No, to ja się pytam: a gdzie nauczycielki? Czy my jesteśmy tymi, którymi się pogardza? Ba, przecież nauczycielka nie może robić zawodowej kariery. Bycie belferką nie jest pracą, to działalność charytatywna. Jednostka taka nie może być heroiną komedii romantycznej. To przecież nudziara, życiowy nieudacznik. Dobrze nawet, jeśli nie jest zbyt ładna. Nauczycielka mogła zagrzać miejsce jedynie w powieści Moniki Szwai o wielce mówiącym tytule „Jestem nudziarą”(sic!). Ale, ale, odbiegłam od tematu. Zatem, taki sposób przedstawienia postaci sprawia, że widz przez cały czas kibicuje Rachel. Przecież to Darcy jest tą złą. A feee! Ale, kurcze, hallo! Rachel zrobiła coś złego. Złego. Niemoralnego, godnego potępienia, niestosownego, nagannego. Więcej synonimów w tej chwili nie pamiętam. To co zrobiła, było złe. Nie zmienia tego wcale fakt, że nasza bohaterka była na więcej niż lekkim rauszu (dygresja: ten film to jedna wielka reklama [niekoniecznie i nie zawsze podprogowa] piwa Heineken, pojawia się ono w kilkunastu scenach, a nazwa pada dwa razy).
Rozważania egzystencjalne nad kartonikami z frytkami |
Dostrzegam niestosowność postępowania Rachel. A jednak Darcy i Dex nie pasowali do siebie. Dzięki Bogu, moja nieumiejętność przeżywania zauroczenia/ zakochania sprawia, że nigdy nie znajdę się w takiej sytuacji. Ale gdybym się znalazła… Nie wiem, co bym zrobiła. Ethan próbował wmówić Rachel, że „przecież ślubu nie było”. I rzeczywiście, brać ślub z osobą, której się nie kocha? Ale mimo wszystko to była zdrada. Nie umiem potępić Rachel, bo nie wiem, co bym zrobiła na jej miejscu. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem, ja nie czuję się w mocy. Przyznam, że znacznie bardziej podobałaby mi się ta historia, jeśli by ukazano obie bohaterki z ich wadami i zaletami. Gdyby nie próbowano tak nachalnie wymusić na mnie sympatii do jednej, a niechęci do drugiej. Opowieść znacznie zyskałaby na atrakcyjności, jeśli widz sam mógłby zdecydować, po której stronie chce się opowiedzieć. Czyżby HollyWódź próbowała wmówić obywatelom Nowego Kontynentu, iż nie są zdolni do złożonych procesów myślowych?
Jeszcze kilka słów o samym Deksie. Szczerze powiedziawszy to nie wiem o co tu kruszyć kopie. Nie chodzi nawet o to, że Dex nie był przystojny, czy pociągający (był? kwestia gustu, dla mnie niekoniecznie, wolałabym chyba Ethana). Chodzi o to, że do jasnej cholery, facet grał na dwa fronty! Spotykał się z Rachel, będąc zaręczonym z Darcy. Nie umiał podjąć decyzji. Był typem faceta, który zapytany: „Chcesz być ze mną?” Odpowiedziałby: „Nie wiem”. Po prostu umiejętność decydowania o własnym losie na poziomie pantofelka! Chciałybyście, drogie panie, takiego tłumoka?
Scena nocnego tańca |
Dogłębnie omówiłam już drugi człon gatunku „komedia romantyczna”, czyli wszystko, co w tym filmie romantyczne, około romantyczne, powinno być romantyczne, ale jakby nie wyszło. Krótko jeszcze o komedii. Żarty były. Czasem śmieszne. Czasem mniej. Głównie zupełnie nietrafione, żenujące. Czułam się tak, jak podczas oglądania „Shreka 2”. Raz z bekania i pierdzenia można się zaśmiać, za drugim razem jest to już po prostu niesmaczne i krępujące, przynajmniej dla mnie (postać Markusa – jest dla mnie niewyobrażalnym, że jakikolwiek człowiek może być tak głupim!). Zabawna i lekka jest scena tańca Rachel i Darcy (widoczna w trailerze), choć przyznam, że umieszczona w toku akcji ni w pięć, ni w dziewięć. Dwie dorosłe, trzydziestoletnie kobiety nagle o trzeciej w nocy zaczynają przypominać sobie układ taneczny, który stworzyły na konkurs, gdy miały naście lat.
Powyższa recenzja była pisana w tonie „emocjonalnym”, czego zwykle nie robię i za co serdecznie przepraszam. Została obliczona raczej na zabawienie czytającego, niż dokładną, rzeczową i dogłębną analizę i interpretację. Jeśli dotarłeś do tej linijki tekstu, Drogi Czytelniku, wiedz, że głęboko Cię podziwiam. Byśmy mieli jasność. Nie zniechęcam Cię do obejrzenia filmu „Pożyczony narzeczony” („Coś pożyczonego”), który to tytuł powinien zostać zamieniony na „Coś niedopracowanego”. W końcu to komedia romantyczna, a ja, niżej podpisana, jestem tylko nudziarą, beznadziejną nauczycielką bez genu odpowiedzialnego za stan „mięta przez rumianek”, a co za tym idzie nie znam się na miłości. Wniosek nasuwa się sam i może nie wart jest już pisania. Ale dla porządku: nauczycielki nudziary bez genu odpowiedzialnego za umiejętność zakochania nie powinny oceniać komedii romantycznych.
Brzmi interesująco, ale jakoś nie mogę przekonać się do tego gatunku filmowego. Wiem, dziwne to, ale tak mam:(
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Książkę czytałam i była nawet strawna, za to część druga, pisana z perspektywy Darcy - tragedia. I właściwie nie wiem, czemu jeszcze nie obejrzałam filmu... Ostatnio marnie reaguję na komedie romantyczne ;) Zabawne, ale lepiej mi się je oglądało przed ślubem ^^ Teraz wydają mi się jakieś... Banalne?
OdpowiedzUsuńA ja zastanawiam się, czy nauczycielki w ogóle powinny oglądać takie szmiry. Szkoda czasu i zdrowia. Jest tyle dużo ciekawszych i o wiele wartościowszych filmów. Czy ten obraz naprawdę potrzebował tak długiej recenzji? Poświęcając mu dużo czasu niejako go nobilitowałaś, a raczej nie był tego wart, prawda?
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy nie był tego wart. Obawiam się, że nie samym Kieślowskim i Polańskim człowiek żyje. A przynajmniej nie ja ;). Nawet nauczycielki czasem lubią obejrzeć film, który przekonuje, że wszystko będzie dobrze, a "happy end" jest możliwy. Czy potrzebował tak długiej recenzji? Pewnie nie, ale świetnie bawiłam się przy pisaniu tego tekstu, zatem spełnił swą rolę.
OdpowiedzUsuń